Witajcie kochani! Jak wiecie ostatnie prawie dwa tygodnie spędziłam na wakacjach. Razem z Mężem sami zorganizowaliśmy wyjazd- bilety lotnicze, noclegi, zwiedzanie. Faktycznie, zabiera to więcej czasu niż wizyta w biurze podróży, ale uwierzcie- dla tych wrażeń w a r t o ! Sama relacja została podzielona na dwie części. Dzisiaj Girona & Rabat, a następnym razem Casablanca, Marrakech oraz Paryż 🙂 Zaczynamy?:-)
Swoją podróż rozpoczęliśmy od Girony, miejscowości w pobliżu Barcelony. Po przylocie czekała nas noc na lotnisku. Pomimo obaw wszystko poszło gładko. Lotnisko patrolowała policja, więc było bezpiecznie. Dodatkowo nie byliśmy samotni w tym koczowaniu 🙂 Kilkanaście osób razem z nami wylegiwało się na lotniskowych ławkach. O poranku, po szybkiej (i okrojonej) toalecie wyruszyliśmy z plecakami w kierunku centrum. Autobus spod lotniska dowiózł nas na miejsce. Zjedliśmy pyszne śniadanie w pobliskiej kawiarni. Okazało się, że łatwiej porozumieć się po włosku niżeli angielsku 🙂
Girona okazała się bardzo przyjemnym, klimatycznym miasteczkiem. Baaardzo przypomina mi włoskie miasta. Na lotnisko wróciliśmy późnym popołudniem, aby zdążyć na samolot do Rabatu, stolicy Maroka.
Do Rabatu dotarliśmy wieczorem. Mieliśmy jeden cel: szybkie pojawienie się w Riadzie, czyli miejsca, gdzie mieliśmy mieszkać. Początkowo chcieliśmy jechać autobusem, ale prędko okazało się, że jeżdżą one po swojemu, bez rozkładów. Ba, nawet nie było wyznaczonych przystanków. Po namowach tubylców (oczywiście mężczyzn, bo gdy próbowałam zapytać kobiet, te od razu „uciekały”) wzięliśmy taksówkę. Była to „jazda bez trzymanki”. Dosłownie! Tutaj zasady ruchu drogowego nie obowiązują. Liczy się refleks. Można jeździć na czerwonym świetle, pomiędzy pieszymi, którzy idą po pasach mając zieloną lampkę. Gdy wreszcie dodarliśmy do centrum medyny, czyli starego miasta, w którym znajdował się nasz Riad byliśmy bezradni. Mnóstwo ludzi, z e r o turystów, wieczór a my z plecakami poszukując miejsca do spania. Całe szczęście ludzie są tu bardzo pomocni ( o czym przekonywaliśmy się na każdym kroku). Podszedł do nas pewien Pan i wskazał ulicę. Udało się! Zmęczeni, po dwóch dniach podróży dodarliśmy na miejsce! Tradycyjnie zostaliśmy przywitani marokańską herbatą z miętą i cukrem.
Zatrzymaliśmy się w Riadzie (czyli tradycyjnym marokańskim domu z patio) „Dar Yanis” w samym sercu medyny (tutaj znajdziecie namiar KLIK ). Każdego dnia jedliśmy typowe marokańskie śniadania z ichniejszymi plackami, chlebkami i naleśnikami. Nie obyło się też bez ich tradycyjnej herbaty z miętą.
Sam Rabat to biało-niebieskie miasto. Chociaż leży nad Oceanem Atlantyckim to turystów tu brak. Czym to skutkuje? Tym, że wyłącznie ja przechadzałam się w krótkich spodenkach, a na plaży w samotności opalałam się w normalnym stroju kąpielowym. Nie była to komfortowa sytuacja, przede wszystkim wtedy, gdy inne kobiety robią ci zdjęcie, gdy ty relaksujesz się na plaży 🙂
Czy miałam problemy ze strojem? Generalnie nie, jednak zdarzyła się raz sytuacja, kiedy jeden młody mężczyzna pouczył mnie niemiłym tonem, że w Maroku należy ubierać się inaczej. Tego samego dnia zakupiłam sukienkę do ziemi, aby wtopić się w tłum 🙂
Myślę, że gdybym pomieszkała tam miesiąc to chodziłabym zakryta po kostki. Tam po prostu nie chcesz się odznaczać, wystarczą już blond włosy, które budzą ciekawość.
Maroko boryka się z problemem wielkiej ilości kotów. Często na ulicach są wysypywane karmy, a z plastikowych butelek są robione miski z wodą, ale to niewiele zmienia. Wychudzone kociaki, które ledwo trzymają się na łapkach to okropny widok…
W kwestii jedzenia w ogóle się nie oszczędzaliśmy. Całe szczęście problemy żołądkowe nas ominęły 🙂 Stołowaliśmy się na ulicy. Najczęściej odwiedzaliśmy knajpkę w naszej medynie, która wyglądała jak kiepskiej jakości bar mleczny. Ale jedzenie było pyszne! Hitem była dla mnie harira, zupa z ciecierzycy. Nie obyło się też bez przydrożnych budek, gdzie kupowaliśmy panini czy też inne zawijasy. Skusiliśmy się także na chipsy ziemniaczane smażone na środku drogi i pakowane w kartkę papieru. Mi trafiło się CV jakiegoś inżyniera 😀 Dreszczyk emocji przeżywaliśmy także kupując soki owocowe bądź lemoniadę u pana, który nalewał napół nurkując kubkiem na dno wielkiego garnka. Za każdym razem pojawiało się pytanie: zanurzy rękę czy nie?
Najgorsze były dla mnie ślimaki i zupa z nich. Przysmak, którymi ludzie zajadali się na ulicy. A ja widząc wielkie garnki, z których unosiła się para dyskretnie zatykałam nos i wymijałam smakoszy tego dania.
Na targach spotkać też można było klatki z żółwiami w różnych rozmiarach. Oczywiście przeznaczone do zjedzenia… Ble!
Poniżej możecie zobaczyć bazary (tzw. suki) przepełnione pamiątkami dla turystów. Jak rozpoznać, że suk jest zamknięty? Świadczy o tym kij położony przy wejściu. Nie są potrzebne żelazne drzwi, i tak nikt nikomu nic nie ukradnie 🙂 Pełen podziw!
Na dzisiaj to tyle. Następnym razem pojawi się druga część relacji CASABLANCA-MARRAKECH-PARYŻ. Co nam się przytrafiło? Dlaczego musiałam uciekać? I dlaczego bałam się wyjść z pokoju? O tym wszystkim + milion innych wrażeń już niebawem 🙂
Jak sie samemu organizuje wyjazd to.mozna zwiedzic znacznie ciekawsze miejsca, ktore nie sa przepelnione turystani. Najpiekniejsze miejsc to takie, w.ktorych mozna zatrzynac sie przez chwile W CISZY I SPOKOJU I napawac sie ich urokiem. Wspaniale zdjecia. Buuziaki
Dokładnie!
Ściskam mocno 🙂
Piękne zdjęcia i relacja! Czuje się jakbym sama ta była 😀 Zacznie lepszy taki wyjazd jak się samemu organizuje, niż z biura turystycznego, prawda:)? Czekam z niecierpliwością na drugą część! :*
Prawda, oj prawda :))) :*
Zdjęcia naprawdę super. Takie miejsca mają swój unikalny klimat i urok.
dzięki Rafał 🙂