Archiwa tagu: Postanowienia noworoczne

Postanowienia nic niewarte?

Już kilka dni minęło od momentu, gdy z kieliszkiem szampana, wśród unoszących się balonów i serpentyn świętowaliśmy Nowy Rok. Gdyby popatrzeć na to z boku, to w zasadzie nic wielkiego. Kolejna okazja, aby kupić wystrzałową kieckę, posypać się brokatem i spotkać się ze znajomymi. A jednak coś się zmienia ( i nie mam tu na myśli doliczonego dodatkowego roku do naszej „osiemnastki”).

Postanowienia. Blogi aż się uginają od wpisów z listami postanowień na ten 2017. Przepastny kalendarz, modnie nazywany ostatnio plannerem, rozłożony na biurku bombarduje informacjami.  Często znajdujemy kategorie, podkategorie, niektóre zdania zaznaczone na czerwono, inne zakreślone odblaskowym flamastrem. Podział na miesiąc, kwartał i całoroczne. I wówczas spoglądam na mój egzemplarz. Ponuro wygląda na pierwszy rzut oka. W kolumnie PONIEDZIAŁEK nieśmiało wychyla się przypomnienie o wizycie u fryzjera, WTOREK – pustka i dopiero ŚRODA bardziej aktywna, bo oddać muszę projekt, umówić na wizytę kontrolną do lekarza i nie zapomnieć o spotkaniu w biurze. Czy to oznacza, że mam za dużo czasu? A może jestem totalnym leniem, który cały dzień siedzi na kanapie oglądając po raz setny ulubiony serial? Nie? Ach, to napewno jestem słabo zorganizowana. Bo człowiek naszych czasów, dobrze zorganizowany to po przebudzeniu wyciąga kolorowe karteczki, pisaki, flamastry i zaczyna planować swój dzień przy kubku gorącej kawy. Tak spędza godzinę lub dwie i przystępuje do realizacji zadań, od A do Z, skrupulatnie wykreślając wykonane czynności.

Serio?  Serio musimy żyć w określonych ramach? Dążąc wciąż do wyznaczonych celów w towarzystwie wielgaśnych tomów książek motywacyjnych? Dobrze, zatrzymajmy się tu na chwilę. Sama mam 3 takie książki w domu. Powiedzmy, że przez jedną przebrnęłam, a dwie pozostałe porzuciłam, gdy autor nakazywał mi rozpisywanie marzeń, planów, sukcesów i porażek. Przyznam też, że pędziłam do stolicy na wykład Mateusza Grzesiaka i namiętnie wsłuchiwałam się w każde jego słowo. Dobrze gość mówi, nawet fajne przykłady przytacza, które podpierają jego tezy. ALE, ale jest jedno wielkie, wielgachne ALE. Nie wolno łykać tych wszystkich pięknych słów jak młody pelikan. W przeciwnym razie nic nam nie wyjdzie. NIC, a chyba nie o to nam chodziło? Co z tego, że w poniedziałki idziemy do szkoły językowej podszlifować francuski, we wtorki uczymy się tańca nowoczesnego, w środy zaczynamy przygodę z językiem chińskim ( angielski to pikuś, niemiecki się poznało w szkole, francuski powtarzam w poniedziałki, to się nie liczy! trzeba być lepszym i wybrać kolejny język!), w czwartki nauka szycia na maszynie, w piątki… no nie, żadne kino, tydzień trzeba zakończyć z przytupem, więc jedziemy do sąsiedniego miasta, aby uczestniczyć w wykładzie na temat zdrowego odżywiania. Przychodzi weekend… i brak czasu. Bo trzeba: posprzątać, pójść na siłownię, poduczyć się francuskiego (poniedziałek już blisko!), zrobić notatki z chińskiego, przeczytać nową książkę ( w trybie błyskawicznym, bo przecież trzeba o czymś rozmawiać przy kawie w pracy), pójść na poranne zajęcia jogi, uczestniczyć w warsztatach fotograficznych z pleneru ( chociaż wcale nie robimy takich zdjęć, ale warto wiedzieć jak je zrobić, co nie?). I możnaby tak wymieniać i wymieniać, aż weekend się skończy, człowiek zasypia na stojąco, bo taki intensywny tydzień za nim. A tuż tuż, za kilka godzin znowu poniedziałek, nowe wyzwania, nowe plany, nowy kolor zakreślacza pojawia się w naszym plannerze. Kołowrotek.

Tylko po co to wszystko? Faktycznie, w poradnikach często napotykamy na modne słowo : multitasking, czyli szeroko rozumiana wielozadaniowość. Problem w tym, że my w Polsce biegamy w tym kołowrotku jak spocony chomik, a na świecie zaczyna się odchodzić od tego całego multitaskingowania. Możemy wybrać sobie kilka zadań, poszukać nowej pasji, ale nie wmawiajcie mi, że jeśli ktoś robi wszystko to będzie najlepszy w każdej z dziedzin. NIE MA TAKIEJ OPCJI. Szkoda, aby marnować czas na czynności, które nas nie wzbogacają, a jedynie wywołują stres, powodują przemęczenie i poczucie pustki. Okey, nasza lista rzeczy, które poznajemy się wzbogaca, ale czy o to chodzi? Cholerka, czy nadrzędnym celem naszego życia ma być wydłużanie takiej listy? A gdzie czas na przyjemności, relaks, czas z rodziną?

A potem czytam takie podsumowania roku, że to nie wyszło, to jest bezsensu, że w zasadzie cały rok do kitu, bo człowiek koncentrował się na tysiącu spraw i ani jednej nie dopiął na ostatni guzik. Pułapka. Może są osoby, które faktycznie dobrze się czują, gdy mają wszystko zaplanowane, każdego dnia wychodzą spoza swojej strefy komfortu, próbują czegoś nowego. Ja jednak wolę zwolnić, robić swoje i osiągać na tym polu sukcesy. O wiele lepiej być specjalistą w jednej dziedzinie i mieć czas na przyjemności, niż łapać kilka srok za ogon, a na koniec podsumować, że tego wszystkiego było zbyt wiele.

Czy zatem warto robić postanowienia? Jeśli to komuś pomaga w realizacji panów to pewnie, ale spisujcie je luźno na kartce, a nie mordujcie się każdego dnia celami, które są przerysowane. A nawet jeśli coś pójdzie nie tak i znowu sięgniecie po tabliczkę czekolady (chociaż miała być dieta!) to pamiętajcie, że jutro jest nowy dzień i można go rozpocząć zdrowym,świeżym sokiem owocowym (bez cukru, oczywiście!).

Jetem ciekawa jak Wy podchodzicie do kwestii planowania i rozpisywania postanowień? Twardo trzymacie się harmonogramu, a może czerpiecie z życia co najlepsze i przy okazji realizujecie swoje marzenia? Dajcie znać 🙂

Kilka słów o mojej aktywności fizycznej. A jak Wasze postanowienia noworoczne?

Ciągle piszemy dla Was głównie o wnętrzach, dlatego tym razem postanowiłam poruszyć temat sportu. Mogę się założyć, że jednym z Waszych postanowień było aktywne uprawianie sportu. Mija pierwszy tydzień i jak Wasze efekty?:) 
Od 1 stycznia u mnie nic się nie zmieniło. Dalej biegam i trenuję boks tajski. I tutaj Wam powiem, że te dwie dyscypliny zawsze były mi obce:) Nie lubiłam biegać, męczyło mnie to okropnie i nie sprawiało żadnej przyjemności. Kiedyś natknęłam się na wywiad z Tomaszem Lisem, który od kilku lat jest zapalonym biegaczem. Powiedział wtedy słowa,które huczą mi w głowie za każdym razem, gdy wybieram się w teren ” Nie lubię biegać,ale lubię dobiegać. Pokonuję 12 km dziennie”. Pomyślałam sobie: masakra, 12 km? A tak w ogóle się da? Mogę Was zapewnić, że się da:) Naprawdę rzadko wychodzę z domu zadowolone, z reguły mi się nie chce i mam sto innych rzeczy do zrobienia. Ale tak, ja też lubię dobiegać. Zachęcam Was do podjęcia wyzwania z samym sobą. Dla tej satysfakcji WARTO!
Niewyjściowe zdjecie, ale przebyłam 10 km i ledwo żyłam 🙂

Boks tajski też pojawił się przypadkiem. Wybrałam się na pokazowy trening. Pani Trener tak mnie zaraziła treningami, że tylko odliczałam dni do kolejnego wycisku. Od maja trenuję już na profesjonalnej sali. Kobieta i rękawice? To połączenie się 
sprawdza. Dlatego też jedna z sesji ślubnych w plenerze odbyła się na „mojej” sali 🙂
Zdjęcia: http://dreamsphoto.pl/

A tu z Trenerem Robertem:)

Co z Waszą aktywnością?Ruszacie się czy przesiadujecie przed TV?:) Mam nadzieję, że tych mniej zaangażowanych zachęciłam chociaż do lekkiego truchtu. Buźka!