Cenię umiar
Nie zawsze tak było. Będąc w liceum potrafiłam wydać każdą zaoszczędzoną złotówkę na zakupy. Przeskakiwałam z nogi na nogę w oczekiwaniu na najnowszy katalog popularnych marek kosmetycznych. Butelka płynu do kąpieli do połowy pełna, a ja już w zanadrzu miałam dwie kolejne, o zamachu mango i słodkiej wanilii. Szminki, błyszczyki, paleta cieni do powiek we wszystkich kolorach tęczy czy przepełniona skrzynka lakierów do paznokci. Dawałam czadu, nie zaprzeczę. Ale później stopniowo zaczęło się to zmieniać. Teraz 20 razy zastanowię się, czy kupić dany produkt, poczytam recenzje, szukam porady u specjalistów. Dlatego z dumą prezentuję moją minimalistyczną kosmetyczkę.Dzisiaj pokażę Wam moje ukochane produkty, które mogę polecić wam równie szczerze, co mojej Mamie czy najlepszej przyjaciółce.
Powiew włoskiej perfekcji
Ilekroć byłam we Włoszech, zawsze zwracałam uwagę na to, jak wyglądają mieszkanki tej południowej krainy. Nienagannie ubrane, perfekcyjnie umalowane, z zadbanymi włosami,pachnące. Wzór w każdym calu. Dlatego, gdy dowiedziałam się o marce Collistar wiedziałam, że muszę sięgnąć po ich produkty. Marka ta to kwintesencja włoskiego stylu. Ich peeling przeciwstarzeniowy Talasso-Scrub jest numerem jeden! Sól morska wzbogacona m.in. o kwiat pomarańczy i owoce cytrusowe z Sycylii sprawia, że przenosicie się myślami na włoską wyspę. Skóra jest niesamowicie wygładzona i rozświetlona. Nie uwierzycie, jeśli same nie spróbujecie. Opakowanie mam już na wykończeniu i śpieszę zamówić następne, bo nie wyobrażam sobie relaksu w wannie bez tego peelingu. Drugi produkt tej marki to ujędrniający balsam do ciała. Jest niesamowicie wydajny pomimo mojego ciągłego używania. Skóra po nim jest bardzo wygładzona, wręcz porcelanowa. Dodatkowo, cudownie pachnie 🙂 Przyznam się Wam, że po kąpieli smaruję nim całe ciało, ale lubię też rano posmarować chociaż ręce przed wyjściem z domu, aby poczuć tę gładkość i zapach. Mam pełne zaufanie do marki, więc już niebawem w mojej łazience zagoszczą inne produkty (dam wam znać co i jak:)).
Matowe szminki
Przyzwyczaiłam się do tego, że mój makijaż nie jest spektakularny. Bardzo odbiegam od makijażu, który „uprawiałam” jeszcze w czasie studiów. Wówczas nie było mowy o wyjściu z domu bez wyraźnego umalowania oka. Oczy a’la panda były moim hitem, a najskromniejszym rozwiązaniem było pomalowanie czarną kredką dolnej linii oka. Teraz wydaje mi się to niemożliwe, przecież to tak pomniejsza oko! Ale cóż…młodość rządzi się swoimi prawami, a szczególnie błędami. Teraz lubię nałożyć tusz do rzęs, a usta pomalować matową szminką. Właśnie, skoro jesteśmy w temacie szminek, u mnie sprawdzają się te od marki MAC. Mam tylko trzy kolory, ale to w zupełności mi wystarcza. Dwa nudziaki (ciemniejszy i jaśniejszy) oraz pomarańczowa czerwień. Bardzo ładnie wyglądają na ustach, nie wysuszają ich, i co najważniejsze: bardzo długo utrzymują się na ustach.
Dla bardziej zainteresowanych, moje kolory to: Velvet Teddy (ciemniejszy nudziak), Honeylove (jaśniejszy nudziak), Tropic Tonic (pomarańczowa czerwień).
Mogę być naga, ale z bronzerem na policzkach
Czasy solarium mam już daleko za sobą. Nie uciekam przed słońcem, bo lubię, gdy skóra jest muśnięta promieniami słonecznymi, ale nie leżę plackiem godzinami na plaży. Co więc robię, żeby moja buzia wyglądała promiennie? Używam bronzerów. Kilka machnięć pędzlem, a nieprzespana noc ucieka w zapomnienie. Mam dwa ulubione produkty. Od ponad 5 lat w mojej kosmetyczce znajdziecie Terracottę od Guerlain. Ten puder zagwarantuje Wam opaleniznę w kilka sekund. Złote drobinki sprawią, że buzia będzie promienna. Terracottę lubię stosować, gdy buzia już jest delikatnie muśnięta słońcem, a tym produktem dodatkowo podkręcam efekt.
Drugi ulubieniec, to Bronzer Illuminating od marki Bobbi Brown. Matowe wykończenie i efekt, który powoduje, że nasza skóra wygląda na delikatnie opaloną. Zawsze mam go w torebce, pozwana na szybką, nieinwazyjną poprawę makijażu w ciagu długiego dnia. Kończę właśnie drugie opakowanie i na 100% sięgnę po trzecie.
Podkład do zadań specjalnych
Jeżeli nie znudziło was czytanie o moich makijażowych wtopach, to mam dla Was więcej smaczków. Dawno, dawno temu…(a tak naprawdę wcale nie były to odległe czasy) nakładałam na moją twarz solidną ilość fluidu. Nie wiem jak moja skóra dawała sobie z tym radę, ale od niedawna powinna mi dziękować dzień w dzień za poczynione zmiany. Teraz, na codzień, stosuję krem BB, który jest lekki, dobrze reaguje z moją skórą i równie dobrze wygląda. Natomiast są sytuacje, gdy potrzebuję czegoś specjalnego. Całonocna impreza, wesele w upalny, lipcowy dzień czy np. wyjazd na event na drugi koniec Polski, gdy wiem, że czasu na poprawkę makijażu nie będzie. Tutaj wierna jestem marce Estee Lauder i podkładowi Double Wear. Matowe, jedwabiste wykończenie. Nie brudzi ubrań i zostaje tam, gdzie powinien zostać. Same decydujemy o stopniu krycia, chociaż podkład ten z zasady ma dobre krycie, nawet gdy nałożymy jedną, lekką warstwę.
Fanaberia
Nie będę Was zapewniać, że ten produkt jest makijażowym niezbędnikiem. Dla mnie to coś w rodzaju fanaberii, ale bardzo przyjemnej dla mojej duszy i oka (i pewnie oczu, które są na mnie wówczas skierowane). Świetne wykończenie makijażu. Rozświetlają i dodają cerze blasku. Latem sprowadzam listę kosmetyków do minimum, ale gdy nadchodzi smętna jesień, to radośnie sięgam po tzw. Meteoryty od Guerlain. Mieniące się, pastelowe kuleczki aż proszą się, żeby je dotknąć puchatym pędzlem i musnąć nim twarz. To też dobry pomysł na prezent. Pięknie wyglądają i będą służyć każdej właścicielce na długo. To chyba najbardziej strzeżony produkt przed moją córeczką. Kolorowe kuleczki zachęcają do zabawy, więc muszę bardzo uważać, gdzie je „porzucam” 🙂