Miesięczne archiwum: Wrzesień 2015

MAROKO cz.2 ( Casablanca, Marrakech, Paryż) | MOROCCO part 2. ( Casablanca, Marrakech, Paris)

Dzisiaj mam dla Was drugą część relacji z Maroka. Jeśli jesteście ciekawi, co działo się na początku-koniecznie zajrzyjcie do pierwszej części (KLIK). Teraz Casablanca, Marrakech oraz Paryż. 
Podczas pobytu w Rabacie wybraliśmy się pociągiem do Casablanki. Naszym celem był Meczet Hasana II, który wznosi się na sztucznym nasypie ponad wodami Oceanu Atlantyckiego. Budowla została ukończona w 1993 roku. Jest to trzeci co do wielkości meczet na świecie. Do niego przylega minaret o wysokości 210 metrów, dzięki temu jest najwyższym minaretem na świecie. 
Meczet wygląda imponująco, również w środku. Przepiękne, kolorowe mozaiki…nie mogłam oderwać od nich oczu. Niestety sama Casablanca to miasto wielkich sprzeczności. Z jednej strony bogactwo, przepych, a gdy tylko wyjdzie się poza teraz meczetu naszym oczom ukazują się slumsy. Biedni ludzie mieszkają w opłakanych warunkach. Niestety skutkuje to także tym, że samo miasto nie jest w całości bezpieczne i należy uważać na rabunki. 

Nie mogło zabraknąć mojego kochanego Męża 🙂 Chociaż ja byłam odpowiedzialna za pomysł wyjazdu do Maroka, to bez jego sprawnej organizacji ta podróż nie miałaby miejsca.
Kolejnym naszym celem był Marrakech. Nie mogłam doczekać się, kiedy tam pojedziemy. W Marrakechu zatrzymaliśmy się na 3 noce. Mieszkaliśmy w przepięknym Riadzie Quara, co możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej. Taras, leżaki, mnóstwo zieleni. Gdy dotarliśmy na miejsce, w pierwszej kolejności obmyto nam ręce wodą różaną, a później poczęstowano herbatą. 
Czuliśmy się tam jak w domu, a to zasługa właścicieli, którzy byli zawsze uśmiechnięci i pomocni. Jestem pewna, że pewnego dnia tam wrócimy. Dlatego, jeśli planujecie wizytę w Marrakechu to wiecie, gdzie nocować 🙂 
Marrakech jest bardzo głośnym miastem. Wszyscy tu krzyczą, wszędzie słychać klaksony, które ewidentnie są nadużywane 🙂 W przeciwieństwie do Rabatu, w Marrakechu można spotkać mnóstwo turystów.
Podczas naszego pobytu mieszkańcy przygotowywali się do bardzo ważnego święta Eid al-Adha. Przez dwa dni około godziny 6.00 (przez kilkanaście minut) dochodziły do naszego pokoju modlitewne śpiewy. Chociaż nie pozwoliły spać, to było to coś magicznego. Dodatkowo, po rozmowie z właścicielką Riadu dowiedzieliśmy się, że w dniu naszego wyjazdu, aby uczcić ten ważny dzień dla Muzułmanów, rytualnie zabijane są barany. To wiele tłumaczyło, bo przez kilka dni ulice były baranami przepełnione. Jedni brali barana na motor i tak z nim jechali ( 😀 ), inni wrzucali zwierzę do samochodu na miejsce pasażera. Istny kosmos!
Wracając do samego zabijania baranów…bywa, że zwierzęta są zabijane na środku drogi. Ulice spływają wtedy krwią, ludzie wiwatują, a samo mięso jest rozdawane najuboższym. I tu pojawiła się obawa. Bo aby dotrzeć na dworzec autobusowy i złapać samolot musieliśmy przejść całą Medynę. Chociaż szanuję tradycję i religię innych ludzi, to nie ukrywam, że bałam się wyjść z pokoju. Ostatecznie nie było tak źle:) Samego obrządku nie widzieliśmy, w oddali było tylko słychać odgłosy  jeszcze żywych baranów…

Powyżej możecie zobaczyć plac Jamal El Fna. Oprócz pamiątek, świeżego soku z pomarańczy możecie tu zobaczyć małpki ( gotowe do zrobienia zdjęcia), zaklinaczy węży czy też panie robiące tatuaże z henny. Z tymi ostatnimi dobrych stosunków nie miałam. Chociaż początkowo planowałam wykonanie henny na rękach, to później mi przeszło. Dlaczego? Pierwszego dnia, gdy przyszliśmy na plac zaczepiła mnie kobieta, która zaproponowała wykonanie tatuażu. Odmówiłam raz, drugi, trzeci, czwarty (!) aż w końcu kobieta wzięła siłą moją dłoń i zaczęła malować kwiatka. Ledwo się wyrwałam, wytarłam malunek (dzięki czemu cała już byłam w hennie) i dosłownie u c i e k ł a m. Nie muszę chyba pisać, że henny mi się odechciało i do Polski wróciłam z czystymi rękami? 🙂

Jedzenie. Niekończący się temat w Maroku. Zapachy kuszą, oczy podziwiają intensywne barwy. Każdego dnia byliśmy częstowani pysznym śniadaniem ( tylko zobaczcie te genialne talerze!) w naszym Riadzie.
Przed samym wyjazdem do Maroka, wyszukaliśmy knajpki, która była naszym „must visit”. Niestety, chociaż szukaliśmy jej 1,5 h (!!!) na drzwiach czekała na nas karteczka z wiadomością, że restauracja jest zamknięta. 
Oprócz klasycznych potraw, zajadałam się ichniejszymi pączkami bambalouni. Wiadomo, że higiena podania nie była wybitnie wysoka, ale jakie to było pyszne! 
No i soki ze świeżych pomarańczy. Piliśmy je nałogowo litrami, tym bardziej, że ich cena była zaskakująco niska, a sok był wyciskany bezpośrednio przy nas.
Z Marrakechu wracaliśmy przez Francję. Lotnisko Beauvais położone pod Paryżem to istny koszmar. Jest zamykane od godziny 22.30, a otwierane dopiero o 6.00 rano. Co to dla nas oznaczało? Noc pod gołym niebem, pod ścianą lotniska. Okazało się, że nie jesteśmy sami, co bardzo poprawiło nam nastrój. Sami zobaczcie, oaza spokoju wcinająca batony o północy- to byłam ja! Gdy mijały kolejne minuty i temperatura spadła do 9 stopni, to przestało być wesoło. Z plecaka zaczęliśmy wyciągać wszystkie koszulki, sukienki, spodenki-cokolwiek, aby tylko narzucić na siebie. Niestety było nadal zimno, naprawnę ZIMNO. 
Na miejscu byli ludzie z różnych zakątków. Litwa, Pakistan, Hiszpania, Rosja, Rumunia…no i my 🙂  Naszym „aniołem stróżem” okazał się przemiły Pan z Pakistanu. Wypakował on swoją całą walizkę i przykrył mnie oraz inną dziewczynę. Pan był muzułmaninem i jego walizka była przepełniona szatami służącymi do modlitw. Kokon widoczny na ostatnim zdjęciu to ja, właśnie przykryta tymi szatami 🙂 Ponadto, Pan Pakistańczyk udał się kilka kilometrów po kawę z pobliskiego automatu i nam ją przyniósł. Tyle dobroci chyba jeszcze nie spotkałam w jednym miejscu 🙂 Było ciężko, to nie ukrywał-była to świetna przygoda, chociaż lotnisko Beauvais będę omijać szerokim łukiem 🙂

Kuchenne rewolucje

Uff, mogę spokojnie odetchnąć 🙂 Moja córa wróciła z wakacji. Wyprawa do Maroka wywoływała u mnie dreszczyk emocji. A najlepsze jest to, że człowiek zbyt wiele spokoju nie zazna, bo Marcelina wróciła…i uroczyście oznajmiła, gdzie ma zamiar polecieć w następnym roku (dlaczego tak daleko? przecież nasze morze taaakie piękne:)). Wy też tak macie ze swoimi (dorosłymi) dziećmi? Rodzic chyba już tak ma, że zawsze się zamartwia, często niepotrzebnie:)
W międzyczasie trochę pozmieniałam w moim domu. Kilka paczuszek przybyło z nowymi dodatkami, więc miałam co robić 🙂 Zapraszam Was na migawki z mojej kuchni. A niebawem pokażę Wam moją jadalnię, a w zasadzie kredens, który zyskał nowy, jesienny kolor. Warto czasem coś zmienić, prawda?;-) Ściskam Wam mocno, Ewelina

MAROKO cz. 1 (Girona, Rabat) | Morocco part 1. ( Girona, Rabat)

Witajcie kochani! Jak wiecie ostatnie prawie dwa tygodnie spędziłam na wakacjach. Razem z Mężem sami zorganizowaliśmy wyjazd- bilety lotnicze, noclegi, zwiedzanie. Faktycznie, zabiera to więcej czasu niż wizyta w biurze podróży, ale uwierzcie- dla tych wrażeń w a r t o ! Sama relacja została podzielona na dwie części. Dzisiaj Girona & Rabat, a następnym razem Casablanca, Marrakech oraz Paryż 🙂 Zaczynamy?:-)

Swoją podróż rozpoczęliśmy od Girony, miejscowości w pobliżu Barcelony. Po przylocie czekała nas noc na lotnisku. Pomimo obaw wszystko poszło gładko. Lotnisko patrolowała policja, więc było bezpiecznie. Dodatkowo nie byliśmy samotni w tym koczowaniu 🙂 Kilkanaście osób razem z nami wylegiwało się na lotniskowych ławkach. O poranku, po szybkiej (i okrojonej) toalecie wyruszyliśmy z plecakami w kierunku centrum. Autobus spod lotniska dowiózł nas na miejsce. Zjedliśmy pyszne śniadanie w pobliskiej kawiarni. Okazało się, że łatwiej porozumieć się po włosku niżeli angielsku 🙂 
Girona okazała się bardzo przyjemnym, klimatycznym miasteczkiem. Baaardzo przypomina mi włoskie miasta. Na lotnisko wróciliśmy późnym popołudniem, aby zdążyć na samolot do Rabatu, stolicy Maroka.

Do Rabatu dotarliśmy wieczorem. Mieliśmy jeden cel: szybkie pojawienie się w Riadzie, czyli miejsca, gdzie mieliśmy mieszkać. Początkowo chcieliśmy jechać autobusem, ale prędko okazało się, że jeżdżą one po swojemu, bez rozkładów. Ba, nawet nie było wyznaczonych przystanków. Po namowach tubylców (oczywiście mężczyzn, bo gdy próbowałam zapytać kobiet, te od razu „uciekały”) wzięliśmy taksówkę. Była to „jazda bez trzymanki”. Dosłownie! Tutaj zasady ruchu drogowego nie obowiązują. Liczy się refleks. Można jeździć na czerwonym świetle, pomiędzy pieszymi, którzy idą po pasach mając zieloną lampkę. Gdy wreszcie dodarliśmy do centrum medyny, czyli starego miasta, w którym znajdował się nasz Riad byliśmy bezradni. Mnóstwo ludzi,  z e r o turystów, wieczór a my z plecakami  poszukując miejsca do spania. Całe szczęście ludzie są tu bardzo pomocni ( o czym przekonywaliśmy się na każdym kroku). Podszedł do nas pewien Pan i wskazał ulicę. Udało się! Zmęczeni, po dwóch dniach podróży dodarliśmy na miejsce! Tradycyjnie zostaliśmy przywitani marokańską herbatą z miętą i cukrem. 

Zatrzymaliśmy się w Riadzie (czyli tradycyjnym marokańskim domu z patio) „Dar Yanis” w samym sercu medyny (tutaj znajdziecie namiar KLIK ). Każdego dnia jedliśmy typowe marokańskie śniadania z ichniejszymi plackami, chlebkami i naleśnikami. Nie obyło się też bez ich tradycyjnej herbaty z miętą. 

Sam Rabat to biało-niebieskie miasto. Chociaż leży nad Oceanem Atlantyckim to turystów tu brak. Czym to skutkuje? Tym, że wyłącznie ja przechadzałam się w krótkich spodenkach, a na plaży w samotności opalałam się w normalnym stroju kąpielowym. Nie była to komfortowa sytuacja, przede wszystkim wtedy, gdy inne kobiety robią ci zdjęcie, gdy ty relaksujesz się na plaży 🙂 
Czy miałam problemy ze strojem? Generalnie nie, jednak zdarzyła się raz sytuacja, kiedy jeden młody mężczyzna pouczył mnie niemiłym tonem, że w Maroku należy ubierać się inaczej. Tego samego dnia zakupiłam sukienkę do ziemi, aby wtopić się w tłum 🙂
 Myślę, że gdybym pomieszkała tam miesiąc to chodziłabym zakryta po kostki. Tam po prostu nie chcesz się odznaczać, wystarczą już blond włosy, które budzą ciekawość.

Maroko boryka się z problemem wielkiej ilości kotów. Często na ulicach są wysypywane karmy, a z plastikowych butelek są robione miski z wodą, ale to niewiele zmienia. Wychudzone kociaki, które ledwo trzymają się na łapkach to okropny widok…

W kwestii jedzenia w ogóle się nie oszczędzaliśmy. Całe szczęście problemy żołądkowe nas ominęły 🙂 Stołowaliśmy się na ulicy. Najczęściej odwiedzaliśmy knajpkę w naszej medynie, która wyglądała jak kiepskiej jakości bar mleczny. Ale jedzenie było pyszne! Hitem była dla mnie harira, zupa z ciecierzycy. Nie obyło się też bez przydrożnych budek, gdzie kupowaliśmy panini czy też inne zawijasy. Skusiliśmy się także na chipsy ziemniaczane smażone na środku drogi i pakowane w kartkę papieru. Mi trafiło się CV jakiegoś inżyniera 😀 Dreszczyk emocji przeżywaliśmy także kupując soki owocowe bądź lemoniadę u pana, który nalewał napół nurkując kubkiem na dno wielkiego garnka. Za każdym razem pojawiało się pytanie: zanurzy rękę czy nie? 
Najgorsze były dla mnie ślimaki i zupa z nich. Przysmak, którymi ludzie zajadali się na ulicy. A ja widząc wielkie garnki, z których unosiła się para dyskretnie zatykałam nos i wymijałam smakoszy tego dania. 
Na targach spotkać też można było klatki z żółwiami w różnych rozmiarach. Oczywiście przeznaczone do zjedzenia… Ble!
Poniżej możecie zobaczyć bazary (tzw. suki) przepełnione pamiątkami dla turystów. Jak rozpoznać, że suk jest zamknięty? Świadczy o tym kij położony przy wejściu. Nie są potrzebne żelazne drzwi, i tak nikt nikomu nic nie ukradnie 🙂 Pełen podziw!

Na dzisiaj to tyle. Następnym razem pojawi się druga część relacji CASABLANCA-MARRAKECH-PARYŻ. Co nam się przytrafiło? Dlaczego musiałam uciekać? I dlaczego bałam się wyjść z pokoju? O tym wszystkim + milion innych wrażeń już niebawem 🙂

Pora na stare „baby”

Witajcie kochani:-) Jak wiecie, Marcelina bawi się teraz na wakacjach w Maroku, więc pora abym ja przejęła pałeczkę.  Mam dla Was aranżacje z rzeczami upolowanymi…oczywiście na bytomskim targu staroci. Zrobił się z tege niemały rytuał i co miesiąc wyszukuje perełki.  Tym razem padło na dwie „baby”. Niebieską zawiesilam obok kredensu. A druga pełni rolę swiecznika. I ostatnia rzecz, to bialy taboret. Biję się z myślami czy go nie przemalowac, odświeżyć, ale z drugiej strony taki sfatygowany też ma klimat. 
Ściskam Was mocno. Ewelina

Pokój dziecka INSPIRACJE | Kids room

Od dawna już wiecie, że nie lubię klasycznych pokoików dla dzieci. Natomiast podobają mi się te w skandynawskim stylu. Jasne ściany, neutralne dodatki, kropki,łosie,drewno. Uwielbiam! Dajcie znać czy również Wam spodobały się propozycje na urządzenie pokoju dla dziecka. A może wolicie bardziej popularne rozwiązania? 🙂 
***
 I prefer kids rooms in scandinavian style. I don’t like normal room ( pink for girls, blue for boys). For me it’s really boring. I need light walls, accessories in a neutral color, mooses, dots, wood etc. I adore it!  Let me know if you like it, too. Or maybe you like more popular solutions? 🙂

Białe króliki-lampy to moje must have!:-) Jeżeli ich szukacie-zajrzyjcie tu http://babydeco.eu/ 🙂

Uzależniona od…

Kubki marki Green Gate zachwycają zawsze i kuszą nowymi wzorami. Te w kolorze indygo mam już od jakiegoś czasu, ale chyba nie było okazji, aby skupić na nich uwagę. Dlatego dziś występują na pierwszym planie 🙂 
A tak poza tym, to moje (i mojej córki :-)) zamiłowanie do nowych kubasów to chyba już rodzaj choroby/uzależnienia. Też tak macie?:-) Czy może jesteście wierni swojemu ulubionemu, z którego kawa smakuje najlepiej? Buziaki! Ewelina

Podobne akcesoria znajdziecie tutaj: https://www.bellodecor.com.pl/

Domowe biuro | Home office

Uwielbiam swój kąt biurowy! To moje małe królestwo, o którym marzyłam długi czas po przeprowadzce. Teraz tylko go lekko modernizuję dodatkami. Najnowszym nabytkiem jest szary, drewniany łoś od ScandiShop.pl, który dostałam z okazji Dnia Blogera 🙂 Nie mogło zabraknąć także pastelowych kubeczków z motywem myszki oraz fikuśnego, miętowego ołówka z baranem 😀 Czy tylko ja mam bzika na punkcie gadżetów ze sklepu papierniczego? 
***
I adore my home office. This is my little kingdom. All time I try to change a look of it. The newest one is a wooden moose, which I received from ScandiShop.pl because of the Blogger Day. I bought also little, pastel mugs with a mouse from Bloomigville and crazy, mint pencil with animal. Am I crazy about office gadgets? Of course I am! Who else? 🙂

Zieleń w domu | GREEN AT MY HOME

Dzisiaj w roli głównej moja zielona komoda, w której jestem totalnie zakochana. I oczywiście kilka nowych dodatków :-)) Koniecznie dajcie znać czy Wam się podoba 🙂
Buziaki! Ewelina
***
Today I have for you some photos with my lovely green dresser. I am totally in love with it. Of course, you can see a few new accessories,too. Let me know if you like it. Kisses. Ewelina