Dzisiaj mam dla Was drugą część relacji z Maroka. Jeśli jesteście ciekawi, co działo się na początku-koniecznie zajrzyjcie do pierwszej części (KLIK). Teraz Casablanca, Marrakech oraz Paryż.
Podczas pobytu w Rabacie wybraliśmy się pociągiem do Casablanki. Naszym celem był Meczet Hasana II, który wznosi się na sztucznym nasypie ponad wodami Oceanu Atlantyckiego. Budowla została ukończona w 1993 roku. Jest to trzeci co do wielkości meczet na świecie. Do niego przylega minaret o wysokości 210 metrów, dzięki temu jest najwyższym minaretem na świecie.
Meczet wygląda imponująco, również w środku. Przepiękne, kolorowe mozaiki…nie mogłam oderwać od nich oczu. Niestety sama Casablanca to miasto wielkich sprzeczności. Z jednej strony bogactwo, przepych, a gdy tylko wyjdzie się poza teraz meczetu naszym oczom ukazują się slumsy. Biedni ludzie mieszkają w opłakanych warunkach. Niestety skutkuje to także tym, że samo miasto nie jest w całości bezpieczne i należy uważać na rabunki.
Nie mogło zabraknąć mojego kochanego Męża 🙂 Chociaż ja byłam odpowiedzialna za pomysł wyjazdu do Maroka, to bez jego sprawnej organizacji ta podróż nie miałaby miejsca.
Kolejnym naszym celem był Marrakech. Nie mogłam doczekać się, kiedy tam pojedziemy. W Marrakechu zatrzymaliśmy się na 3 noce. Mieszkaliśmy w przepięknym Riadzie Quara, co możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej. Taras, leżaki, mnóstwo zieleni. Gdy dotarliśmy na miejsce, w pierwszej kolejności obmyto nam ręce wodą różaną, a później poczęstowano herbatą.
Czuliśmy się tam jak w domu, a to zasługa właścicieli, którzy byli zawsze uśmiechnięci i pomocni. Jestem pewna, że pewnego dnia tam wrócimy. Dlatego, jeśli planujecie wizytę w Marrakechu to wiecie, gdzie nocować 🙂
Marrakech jest bardzo głośnym miastem. Wszyscy tu krzyczą, wszędzie słychać klaksony, które ewidentnie są nadużywane 🙂 W przeciwieństwie do Rabatu, w Marrakechu można spotkać mnóstwo turystów.
Podczas naszego pobytu mieszkańcy przygotowywali się do bardzo ważnego święta Eid al-Adha. Przez dwa dni około godziny 6.00 (przez kilkanaście minut) dochodziły do naszego pokoju modlitewne śpiewy. Chociaż nie pozwoliły spać, to było to coś magicznego. Dodatkowo, po rozmowie z właścicielką Riadu dowiedzieliśmy się, że w dniu naszego wyjazdu, aby uczcić ten ważny dzień dla Muzułmanów, rytualnie zabijane są barany. To wiele tłumaczyło, bo przez kilka dni ulice były baranami przepełnione. Jedni brali barana na motor i tak z nim jechali ( 😀 ), inni wrzucali zwierzę do samochodu na miejsce pasażera. Istny kosmos!
Wracając do samego zabijania baranów…bywa, że zwierzęta są zabijane na środku drogi. Ulice spływają wtedy krwią, ludzie wiwatują, a samo mięso jest rozdawane najuboższym. I tu pojawiła się obawa. Bo aby dotrzeć na dworzec autobusowy i złapać samolot musieliśmy przejść całą Medynę. Chociaż szanuję tradycję i religię innych ludzi, to nie ukrywam, że bałam się wyjść z pokoju. Ostatecznie nie było tak źle:) Samego obrządku nie widzieliśmy, w oddali było tylko słychać odgłosy jeszcze żywych baranów…
Powyżej możecie zobaczyć plac Jamal El Fna. Oprócz pamiątek, świeżego soku z pomarańczy możecie tu zobaczyć małpki ( gotowe do zrobienia zdjęcia), zaklinaczy węży czy też panie robiące tatuaże z henny. Z tymi ostatnimi dobrych stosunków nie miałam. Chociaż początkowo planowałam wykonanie henny na rękach, to później mi przeszło. Dlaczego? Pierwszego dnia, gdy przyszliśmy na plac zaczepiła mnie kobieta, która zaproponowała wykonanie tatuażu. Odmówiłam raz, drugi, trzeci, czwarty (!) aż w końcu kobieta wzięła siłą moją dłoń i zaczęła malować kwiatka. Ledwo się wyrwałam, wytarłam malunek (dzięki czemu cała już byłam w hennie) i dosłownie u c i e k ł a m. Nie muszę chyba pisać, że henny mi się odechciało i do Polski wróciłam z czystymi rękami? 🙂
Jedzenie. Niekończący się temat w Maroku. Zapachy kuszą, oczy podziwiają intensywne barwy. Każdego dnia byliśmy częstowani pysznym śniadaniem ( tylko zobaczcie te genialne talerze!) w naszym Riadzie.
Przed samym wyjazdem do Maroka, wyszukaliśmy knajpki, która była naszym „must visit”. Niestety, chociaż szukaliśmy jej 1,5 h (!!!) na drzwiach czekała na nas karteczka z wiadomością, że restauracja jest zamknięta.
Oprócz klasycznych potraw, zajadałam się ichniejszymi pączkami bambalouni. Wiadomo, że higiena podania nie była wybitnie wysoka, ale jakie to było pyszne!
No i soki ze świeżych pomarańczy. Piliśmy je nałogowo litrami, tym bardziej, że ich cena była zaskakująco niska, a sok był wyciskany bezpośrednio przy nas.
Z Marrakechu wracaliśmy przez Francję. Lotnisko Beauvais położone pod Paryżem to istny koszmar. Jest zamykane od godziny 22.30, a otwierane dopiero o 6.00 rano. Co to dla nas oznaczało? Noc pod gołym niebem, pod ścianą lotniska. Okazało się, że nie jesteśmy sami, co bardzo poprawiło nam nastrój. Sami zobaczcie, oaza spokoju wcinająca batony o północy- to byłam ja! Gdy mijały kolejne minuty i temperatura spadła do 9 stopni, to przestało być wesoło. Z plecaka zaczęliśmy wyciągać wszystkie koszulki, sukienki, spodenki-cokolwiek, aby tylko narzucić na siebie. Niestety było nadal zimno, naprawnę ZIMNO.
Na miejscu byli ludzie z różnych zakątków. Litwa, Pakistan, Hiszpania, Rosja, Rumunia…no i my 🙂 Naszym „aniołem stróżem” okazał się przemiły Pan z Pakistanu. Wypakował on swoją całą walizkę i przykrył mnie oraz inną dziewczynę. Pan był muzułmaninem i jego walizka była przepełniona szatami służącymi do modlitw. Kokon widoczny na ostatnim zdjęciu to ja, właśnie przykryta tymi szatami 🙂 Ponadto, Pan Pakistańczyk udał się kilka kilometrów po kawę z pobliskiego automatu i nam ją przyniósł. Tyle dobroci chyba jeszcze nie spotkałam w jednym miejscu 🙂 Było ciężko, to nie ukrywał-była to świetna przygoda, chociaż lotnisko Beauvais będę omijać szerokim łukiem 🙂