Miesięczne archiwum: Styczeń 2017

Gdy to ja idę na imprezę, a córka zostaje w domu…

Powiem Wam kochani, że życie jest przewrotne. Jeszcze kilka (może kilkanaście:-)) lat temu doradzałam Marcelinie w co ma się ubrać przed imprezą, jaką torebkę założyć i jakie dobrać buty. Z Mężem czekaliśmy w nocy aż wróci bezpieczenie do domu. Pewnie, pobudki w środku nocy nie były niczym przyjemnym, odrywały od przyjemnego snu…ale takie życie nastolatki. Trzeba było zacisnąć zęby i z uśmiechem życzyć wspaniałej zabawy.

Ale w przyrodzie nic nie ginie…dlatego w minioną sobotę to my z Mężem wybraliśmy za miasto, aby hucznie świętować okrągłe urodziny znajomej. Zabawa w lokalu, z muzyką, pysznym jedzeniem. A jak wyglądały przygotowania? Ja stałam przed lustrem, a Marcelina obok doradzała jaki naszyjnik będzie idealny do sukienki.Zapewne też odliczała godziny aż wrócimy do domu, bo została u nas, aby opiekować się naszym czworonogiem 🙂

Jestem ciekawa czy u Was też to tak wygląda? Czekacie na Wasze pociechy aż wrócą do domu po całonocnej imprezie? A może teraz role się odwróciły?

Tymczasem, zapraszam Was do mojej kuchni. Chyba najważniejsze miejsce dla każdej rodziny. Tu jemy wspólne posiłki, tu rozmawiamy, gotujemy. Lubię, tu przebywać, dlatego często coś zmieniam, przestawiam. Sami zobaczcie 🙂 Jak Wam się podoba? Lubicie jak w kuchni jest kolorowo czy może wolicie bardziej stonowane kolory?

Odmień swój salon. 1…2…3 !

Rokrocznie to samo. Gdy tylko zbiorę świąteczne dekoracje i pozbędę sie choinki ogarnia mnie totalny szał. Chociaż mamy dopiero styczeń to w mojej głowie przewija się mnóstwo pomysłów na to co mogę zmienić oraz kupić. Powoli wprowadzam zmiany małymi kroczkami…a jedną z nowości jest róż w moim salonie. Tak, dobrze widzicie. Póki co, tylko mały akcent w postaci poduszek, ale uwierzcie mi, że jak dla mnie to i tak sporo. Lubię róż we wnętrzach, ale jakoś kompletnie nie widziałam go nigdy u siebie. Zieleń, głęboki niebieski – tak, ale róż?

W naszym duecie od różu zawsze była Mama. To ona biegała za różowymi dzbankami, pledami, poduchami, talerzami, donicami….Nie powiem, podobała mi się zwykle ta różowa plama na tle białych mebli, ale żeby od razu wprowadzać ten kolor do swoich czterech ścian? Już Wam tłumaczę od czego się zaczęło…

Sprawcą całego zamieszania jest różowa poducha w miedziane grochy. A jak wiecie, mam fioła na punkcie miedzi, więc przymknęłam oko na róż w tle. Przywiozłam poduchę do domu, rzuciłam na kanapę…i czegoś mi zaczęło brakować. No to znowu wsiadłam do samochodu i ruszyłam po gładkie, różowe poduchy. Nie stresujcie się, do barbie daleko mi, nadal bujam się w swoich szarościach i czerniach, a to że mam kilka poduch w tym cukierkowym kolorze, nie oznacza, że moje mieszkanie jest lukrem oblane.

Widzicie te róże (znowu róż??) ? Generalnie nie przepadam za tymi kwiatami, ale nauczona, że moje tulipany tracą główki po jednej godzinie-zakupiłam właśnie róże. Kitek kompletnie nie wykazywał nigdy zainteresowania kłującymi kwiatami, bardziej ruszały go właśnie tulipany albo goździki. Jak widać, tak jak ja z różowym to Kitek zaszalał z różami. Kręci się wokół szklanej kuli i trąca je łapką…

Żeby nie było-różowe poduchy to tylko namiastka! Każdego dnia szukam nowych umilaczy dla moich oczu. Postanowiłam się z Wami nimi podzielić. Nie zabrakło oczywiście mojej ukochanej miedzi, a także betonu. Do niektórych rzeczy pozostaje mi tylko powzdychać, ale może u Was w domach znajdzie się miejsce na takie cuda 🙂

Dajcie znać czy także po świętach włącza Wam się dodatkowy motor zakupowy i zaczyna Wam sie podobać więcej rzeczy (niżeli powinno). Macie w głowie jakieś wiosenne plany? Zamierzacie wprowadzić do swoich domów coś nowego? Może zdecydujecie się na nowy kolor tak jak ja? 

1.Kosz KLIK / 2. Lampa na pasku KLIK / 3. Stół z marmurowym blatem KLIK / 4. Druciana lampa KLIK / 5. Szary fotel KLIK / 6. Miętowy zegar KLIK / 7. Betonowy stolik z drewnianym blatem KLIK / 8. Stolik kawowy KLIK / 9. Pikowana sofa KLIK / 10. Marmurowy zegar KLIK / 11. Fotel KLIK

12. Miedziany budzik KLIK / 13. Gazetnik KLIK / 14. Lampa wisząca KLIK / 15. Druciany, miedziany gazetnik KLIK / 16. Szkatułka KLIK / 17. Wazon KLIK / 18. Szara sofa KLIK / 19. Stolik TV na kółkach KLIK

Idą zmiany!

Tyle było przygotowań, a już magia świąt przeminęła. Wszystkie ozdoby pochowane, choinka chcąc czy nie musiała zostać rozebrana… a w zasadzie sama zaczęła się rozbierać. Jak to możliwe? Gałązki zaczęły opadać i w pewnym momencie bombki poczuły się jak na zjeżdżalni i mało co a wylądowałyby na podłodze.

W międzyczasie dopadła mnie choroba, która uziemiła mnie na kilka dni. Ale nic straconego, czas w domu spożytkowałam na szukaniu inspiracji. Węszyłam chyba aż za bardzo, bo oprócz kilku nowości w salonie, wymyśliłam sobie kilka metamorfoz. Póki co, to tylko plany, ale marzy mi się kilka zmian w sypialni (m.in. zmiana szafy), a także zagospodarowanie pokoju gościnnego. Nie mówiąc już o tym, że razem z Marceliną chciałybyśmy wreszcie stworzyć biuro z prawdziwego zdarzenia.  Miejsce jest, pokoje czekają, na wymianę podłóg, przemalowanie oraz zakup nowych mebli. Sami widzicie, w tym roku sobie raczej nie odpocznę. Ale to dobrze, bo uwielbiam zmieniać, aranżować, to dodaje mi energii.

Sam remont bywa czasem uciążliwy, ale perspektywa pięknego, wymarzonego wnętrza jest tak napędzająca, że nie straszny mi brud, kurz i powszechnie panujący sajgon. Kilka lat temu jakoś gorzej znosiłam takie metamorfozy. Najlepiej, żeby jak za sprawą czarodziejskiej różdżki wszystko było od razu gotowe. A teraz? Żaden problem! A wy? Lubicie remonty? Zmiany? Dzielnie trwacie na placu budowy czy może uciekacie za miasto i wracacie na gotowe? 

Apteka? Szpital? Czyli nastawienie (mężczyzn) do białych mebli.

Apteczne kredensy, szpitalne szafki, białe ściany jak w psychiatryku. Ten opis jak nic pasuje do współczesnych wnętrz. Znacie to? Spotkaliście się z takimi określeniami? Ja słyszę je bardzo często. Faktycznie kiedyś denerwowałam się, gdy ktoś moją kuchnie porównywał do apteki, ale teraz tylko się uśmiecham. Czasem nie warto wdawać się w dyskusje. Bywa, że temat wnętrz jest określany jako tabu u cioci na urodzinach. Podobnie jak w kwestii polityki-każdy myśli, że ma rację i basta! Po co sobie psuć nerwy… 

Pamiętam jak Mama zaczęła przemycać białe meble do naszego domu rodzinnego. Tata kręcił nosem, ale Mama nie tracąc energii przekonywała, że biały kredens będzie świetnie wyglądać w salonie. Historia lubi się powtarzać, bo gdy my remontowaliśmy mieszkanie to mąż również pojąć nie potrafił, że będziemy mieć białą kuchnię. Jasne ściany, białe meble -ten widok odbierał mowę gościom ( i nie był to zachwyt), którzy przekraczali próg naszego mieszkania. I wiecie co? Wcale się nie dziwię, bo jeśli ktoś jest przyzwyczajony do intensywnych zieleni, wymieszanych z fioletem i pomarańczem to może być delikatnie zszokowany widokiem mdłego, jasnego wnętrza.

Drodzy Panowie, przepraszam Was najmocniej, bo wiem, że są wyjątki, ale polecę teraz ogólnikami 🙂 Wy to strasznie uparci jesteście. Czasami wydaje mi się, że z tą bielą wojujecie wyłącznie dla zasady. Aby było po Waszemu i absolutnie nie po kobiecemu. W każdej rodzinie relacje są na różnych poziomach. Czasem role są podzielone klasycznie, tak jak prababka mówiła, że kobieta do garów i do dzieci, a chłop do pracy. Czasem jest totalny miks. Raz kobieta zrobi obiad, raz mężczyzna; raz on żarówkę wymieni, raz ona samochód umyje. Są też rodziny, gdzie to mężczyzna kuchnię za swoje królestwo uznaje, a kobieta karierę robi i nie za bardzo garnie się do prac domowych.

Jak jest u nas? Raczej tradycyjnie…Mąż w zupełności ufa mi w kwestii urządzania wnętrz ( no dobra, czasem przewróci oczami, ale generalnie problemów nie ma :)), a ja nie wtrącam się w tzw. męskie sprawy ( oj,oj to nie jest feministyczny wpis…). Nie interesuje mnie dolewanie oleju, wymiana opon. Powiem Wam zupełnie szczerze, że po ponad 3 latach małżeństwa i mieszkania razem sporo się zmieniło. Przede wszystkim Mąż zmienił swoje nastawienie do bieli i gdy uznaliśmy, że na wiosnę musimy odmalować całe mieszkanie to sam zaczął wyliczać ” tu biel, tu też biel, tam jasny szary, tu biel”. Bez cienia ironii czy błagalnego tonu i skrytego ” a może jakiś kolor?”. Ach, bo nie wiem czy wiecie, ale dla sporej części osób biel nie jest kolorem, a z szarością często bywa podobnie.

Jestem bardzo ciekawa jak to wygląda w Waszych domach! Czy również Wasz mąż, narzeczony, brat, tata tak sceptycznie podchodzą do bieli we wnętrzach? Macie wolną rękę podczas aranżacji czy jednak każdy Wasz ruch jest skrupulatnie śledzony i hamowany w kulminacyjnych momentach? A może nie tylko mężczyźni mają takie podejście? Dajcie znać! 🙂

Sposób na : skuteczne i pachnące pranie.

Gdy 15 lat temu wprowadzaliśmy się do domu najbardziej cieszyłam się, że wreszcie będę miała pralnię. Po przygodach z malutką łazienką w bloku, gdzie pralka była wciśnięta w róg, a suszarka wędrowała po wszystkich pokojach…Latem lepiej nie było, balkon tak mały, że jeśli jakimś cudem udało się wywiesić mokre pranie to nie było szans na zmieszczenie chociaż małego taboretu. Dlatego tak bardzo doceniam pralnię w naszym domu.

Niestety, minęło kilka dobrych lat i sprzęt, który kupiliśmy do nowego domu zaczyna szwankować. Tak było m.in. z pralką. Nie pozostało mi nic innego jak rozpocząć poszukiwania nowej. A sprawa łatwa nie jest, bo rynek oferuje przeróżne rodzaje sprzętu. Czym się kierowałam przy wyborze pralki? Przede wszystkim zależało mi na tym, aby pralka była prosta w obsłudze. Nie bawi mnie przesiadywanie na koszu z brudną bielizną, ściskając kolejny raz w ręce pomiętą już instrukcję obsługi. Druga sprawa, zwracam uwagę na programy, które są dostępne, a także możliwość ich modyfikacji ( np. skrócenie czasu prania czy zmiana obrotów wirowania). No i oczywiście kwestia wizualna. Co z tego, że pralka znajduje się w osobnym pomieszczeniu, i tak lubię otaczać się ładnymi przedmiotami. Czytelny wyświetlacz, graficzne przedstawienie dostępnych programów, a także szeroki, czarny bęben to mi się podoba!

Wybór padł na rodzimą firmę Amica 🙂 I powiem Wam, że to chyba prawda z tym przyzwyczajeniem do marki… miałam już kilka sprzętów Amica i jakoś łatwiej mi sięgać po sprzęt zaprzyjaźnionej firmy . Nie wiem czy wiecie, ale Marcelina podpowiada mi, że w języku włoskim słowo amica oznacza właśnie przyjaciółkę 🙂 Czy może być lepiej?:-)

Jeśli również jesteście na etapie poszukiwania nowej pralki to podaję Wam więcej informacji. Pralka, którą wybrałam to model EMAWP6123LSLDW. Znajdziecie ją na stronie Amica tutaj KLIK. Na co zwróciłam uwagę wybierając tej model pralki?

1. Funkcja „Skróć czas” – bardzo przydatna, gdy wiemy, że np. musimy wyjść z domu i nie chcemy zostawiać włączonego urządzenia. Dodatkowo, dzięki temu minimalizujemy zużycie energii co jest dodatkowym autem.

2. Bęben Pearl Drum – za sprawą unikalnej konstrukcji bębna, która gwarantuje ochronę tkanin w czasie prania oraz wirowania, możemy cieszyć się swoimi ubraniami na dłużej.

3. Pranie wstępne – to dodatkowy program, zalecany do włączenia, gdy mamy do czynienia z bardzo zabrudzoną odzieżą.

Dodatkowe plusy:
– Jeśli macie małe dzieci, to przyda Wam się dodatkowo funkcja Child Lock, czyli blokada rodzicielska. Uniemożliwia np. zmianę programu podczas prania.
– Dla alergików – Pranie antyalergiczne
Silnik Logic Drive – dzięki silnikowi urządzenie pracuje ciszej ( przede wszystkim dla tych, którzy mają pralki np. w kuchni czy łazience) oraz zapewnia dłuższą żywotność urządzenia.

Przy okazji mam dla Was kilka cennych rad dotyczących prania 🙂 Mam nadzieję, że będą dla Was przydatne!

PACHNĄCE PRANIE – oprócz płynu do płukania wlej kilka kropel esencji zapachowej. Pamiętaj, aby esencja nie była tłusta.

WALKA Z PLAMAMI:
CZERWONE WINO – świeżą plamę wystarczy posypać solą, która następnie wchłonie zarówno kolor jak i wilgoć.

GUMA DO ŻUCIA– brudne ubranie włóż do zamrażalnika, a gdy guma stwardnieje wykrusz resztki.

LAKIER DO PAZNOKCI– wystarczy delikatnie zamoczyć wacik w zmywaczu i przetrzeć plamę.

TRAWA – brudną tkaninę możemy potraktować alkoholem, wodą utlenioną albo nawet płynem do mycia naczyń. Ważne, aby od razu nie moczyć ubrania w gorącej wodzie.

WOSK– znów niezastąpiona będzie zamrażalka 🙂

Postanowienia nic niewarte?

Już kilka dni minęło od momentu, gdy z kieliszkiem szampana, wśród unoszących się balonów i serpentyn świętowaliśmy Nowy Rok. Gdyby popatrzeć na to z boku, to w zasadzie nic wielkiego. Kolejna okazja, aby kupić wystrzałową kieckę, posypać się brokatem i spotkać się ze znajomymi. A jednak coś się zmienia ( i nie mam tu na myśli doliczonego dodatkowego roku do naszej „osiemnastki”).

Postanowienia. Blogi aż się uginają od wpisów z listami postanowień na ten 2017. Przepastny kalendarz, modnie nazywany ostatnio plannerem, rozłożony na biurku bombarduje informacjami.  Często znajdujemy kategorie, podkategorie, niektóre zdania zaznaczone na czerwono, inne zakreślone odblaskowym flamastrem. Podział na miesiąc, kwartał i całoroczne. I wówczas spoglądam na mój egzemplarz. Ponuro wygląda na pierwszy rzut oka. W kolumnie PONIEDZIAŁEK nieśmiało wychyla się przypomnienie o wizycie u fryzjera, WTOREK – pustka i dopiero ŚRODA bardziej aktywna, bo oddać muszę projekt, umówić na wizytę kontrolną do lekarza i nie zapomnieć o spotkaniu w biurze. Czy to oznacza, że mam za dużo czasu? A może jestem totalnym leniem, który cały dzień siedzi na kanapie oglądając po raz setny ulubiony serial? Nie? Ach, to napewno jestem słabo zorganizowana. Bo człowiek naszych czasów, dobrze zorganizowany to po przebudzeniu wyciąga kolorowe karteczki, pisaki, flamastry i zaczyna planować swój dzień przy kubku gorącej kawy. Tak spędza godzinę lub dwie i przystępuje do realizacji zadań, od A do Z, skrupulatnie wykreślając wykonane czynności.

Serio?  Serio musimy żyć w określonych ramach? Dążąc wciąż do wyznaczonych celów w towarzystwie wielgaśnych tomów książek motywacyjnych? Dobrze, zatrzymajmy się tu na chwilę. Sama mam 3 takie książki w domu. Powiedzmy, że przez jedną przebrnęłam, a dwie pozostałe porzuciłam, gdy autor nakazywał mi rozpisywanie marzeń, planów, sukcesów i porażek. Przyznam też, że pędziłam do stolicy na wykład Mateusza Grzesiaka i namiętnie wsłuchiwałam się w każde jego słowo. Dobrze gość mówi, nawet fajne przykłady przytacza, które podpierają jego tezy. ALE, ale jest jedno wielkie, wielgachne ALE. Nie wolno łykać tych wszystkich pięknych słów jak młody pelikan. W przeciwnym razie nic nam nie wyjdzie. NIC, a chyba nie o to nam chodziło? Co z tego, że w poniedziałki idziemy do szkoły językowej podszlifować francuski, we wtorki uczymy się tańca nowoczesnego, w środy zaczynamy przygodę z językiem chińskim ( angielski to pikuś, niemiecki się poznało w szkole, francuski powtarzam w poniedziałki, to się nie liczy! trzeba być lepszym i wybrać kolejny język!), w czwartki nauka szycia na maszynie, w piątki… no nie, żadne kino, tydzień trzeba zakończyć z przytupem, więc jedziemy do sąsiedniego miasta, aby uczestniczyć w wykładzie na temat zdrowego odżywiania. Przychodzi weekend… i brak czasu. Bo trzeba: posprzątać, pójść na siłownię, poduczyć się francuskiego (poniedziałek już blisko!), zrobić notatki z chińskiego, przeczytać nową książkę ( w trybie błyskawicznym, bo przecież trzeba o czymś rozmawiać przy kawie w pracy), pójść na poranne zajęcia jogi, uczestniczyć w warsztatach fotograficznych z pleneru ( chociaż wcale nie robimy takich zdjęć, ale warto wiedzieć jak je zrobić, co nie?). I możnaby tak wymieniać i wymieniać, aż weekend się skończy, człowiek zasypia na stojąco, bo taki intensywny tydzień za nim. A tuż tuż, za kilka godzin znowu poniedziałek, nowe wyzwania, nowe plany, nowy kolor zakreślacza pojawia się w naszym plannerze. Kołowrotek.

Tylko po co to wszystko? Faktycznie, w poradnikach często napotykamy na modne słowo : multitasking, czyli szeroko rozumiana wielozadaniowość. Problem w tym, że my w Polsce biegamy w tym kołowrotku jak spocony chomik, a na świecie zaczyna się odchodzić od tego całego multitaskingowania. Możemy wybrać sobie kilka zadań, poszukać nowej pasji, ale nie wmawiajcie mi, że jeśli ktoś robi wszystko to będzie najlepszy w każdej z dziedzin. NIE MA TAKIEJ OPCJI. Szkoda, aby marnować czas na czynności, które nas nie wzbogacają, a jedynie wywołują stres, powodują przemęczenie i poczucie pustki. Okey, nasza lista rzeczy, które poznajemy się wzbogaca, ale czy o to chodzi? Cholerka, czy nadrzędnym celem naszego życia ma być wydłużanie takiej listy? A gdzie czas na przyjemności, relaks, czas z rodziną?

A potem czytam takie podsumowania roku, że to nie wyszło, to jest bezsensu, że w zasadzie cały rok do kitu, bo człowiek koncentrował się na tysiącu spraw i ani jednej nie dopiął na ostatni guzik. Pułapka. Może są osoby, które faktycznie dobrze się czują, gdy mają wszystko zaplanowane, każdego dnia wychodzą spoza swojej strefy komfortu, próbują czegoś nowego. Ja jednak wolę zwolnić, robić swoje i osiągać na tym polu sukcesy. O wiele lepiej być specjalistą w jednej dziedzinie i mieć czas na przyjemności, niż łapać kilka srok za ogon, a na koniec podsumować, że tego wszystkiego było zbyt wiele.

Czy zatem warto robić postanowienia? Jeśli to komuś pomaga w realizacji panów to pewnie, ale spisujcie je luźno na kartce, a nie mordujcie się każdego dnia celami, które są przerysowane. A nawet jeśli coś pójdzie nie tak i znowu sięgniecie po tabliczkę czekolady (chociaż miała być dieta!) to pamiętajcie, że jutro jest nowy dzień i można go rozpocząć zdrowym,świeżym sokiem owocowym (bez cukru, oczywiście!).

Jetem ciekawa jak Wy podchodzicie do kwestii planowania i rozpisywania postanowień? Twardo trzymacie się harmonogramu, a może czerpiecie z życia co najlepsze i przy okazji realizujecie swoje marzenia? Dajcie znać 🙂